- Janusz Kamiński swoją siódmą nominację otrzymał za film "West Side Story". To ukoronowanie jego kolejnej współpracy ze Stevenem Spielbergiem — od czasu "Listy Schindlera" (1993) ta dwójka jest niemal nierozłączna
- Kamiński wyjechał z Polski w 1980 r. i dopiero w USA zaczął karierę operatora. W młodości tworzył paczkę kumpli z innymi znanymi operatorami — Phedonem Papamichaelem, Wallym Pfisterem czy Maurem Fiore
- Przyznaje, że jako osoba wychowana na kinie europejskim początkowo nie był przekonany do filmów Spielberga. — Człowiek nie miał wystarczającego szacunku do tych filmów, był takim snobem — wspomina
- Gesty środowiska filmowego wobec Ukrainy uznaje za wartościowe, jednak podkreśla, że Ameryka jest daleko od Europy i zawsze w pierwszej kolejności dba o to, co w jej "ogródku"
- Nominacja za "West Side Story" to dla niego "potwierdzenie, że jest częścią środowiska". Twierdzi, że statuetki jednak nie dostanie
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Anna Tatarska: Rozmawiamy z okazji pana siódmej nominacji do Oscara, za zdjęcia do filmu "West Side Story". Dwie z tych nominacji zamieniły się w statuetki. Jak będzie z tą?
Janusz Kamiński: Nie będzie Oscara, to znaczy nie dla mnie. Szczerze mówiąc, to ja nawet nie chcę dostać statuetki, cieszę się nominacją. Myślę, że Ari Wegner zrobiła piękny film ["Psie Pazury"], myślę, że Bruno [Delbonnel] zrobił piękny film, "Tragedię Hamleta". "diuna" też jest pięknym filmem, choć to nie do końca "moje" kino, a Greg Fraser doskonałym operatorem i chyba on wygra. Fajnie być częścią tej grupy ludzi. Po 30 latach pracy w Hollywood to takie validation mojego talentu, potwierdzenie, że jestem częścią środowiska.
W Polsce teraz tematem numer jeden jest wojna w Ukrainie. W USA też tak jest?
Nie. Jest oczywiście pewne zainteresowanie rządu, rząd chce pomagać, ale życie idzie do przodu. Nawet jak Biden 1 marca wygłaszał State of The Union [coroczne orędzie noworoczne — przyp. red.] to wyglądało, jakby goście w ogóle nie byli świadomi tego, co się dzieje na świecie. Wielka impreza, zero powagi, głównie się cieszyli, że nie musieli masek nosić. Ameryka jest cały czas daleko od Europy, zawsze tak było. Ludzie byli mordowani w obozach, a Ameryka nie bombardowała szyn, które wiodły do tych obozów, Ameryka kręciła komedie. W tej chwili jest tak samo. Ameryka jest daleko, Ameryka jest sobą.
Gwiazdy wspierają kampanie, zbiórki, wygłaszają przemowy. Te gesty w ogóle mają sens?
Na pewno mają. Cokolwiek pomaga, jest ważne. Wiem, że Spielberg zrobił datek na milion dolarów do Polski. Wsparł też znanego hiszpańskiego szefa kuchni z USA [chodzi o José Andrésa, założyciela nonprofitu World Central Kitchen — przyp. red.], który w przeszłości gotował dla tysięcy ofiar rozmaitych katastrof w Ameryce, a teraz pojechał na granicę polsko-ukraińską, gdzie otworzył takie publiczne, wielkie kuchnie i gotował dla tysięcy ludzi. Steven go finansowo wsparł, wsparł też polski rząd, który się zachowuje z godnością w tej chwili.
- Janusz Kamiński znów nominowany do Oscara. Jak urodzony w miasteczku na Dolnym Śląsku artysta podbił Hollywood?
Ale przypisuje sobie zasługi obywateli, którzy w większości sami zorganizowali pomoc na niesamowitą skalę.
To jest polska historia, zawsze tak było. Ale ważne jest, że rząd i ludzie pomagają. Wpuszczają, pozwalają, żeby ci ludzie wjeżdżali i mieli bezpieczeństwo w Polsce.
Porozmawiajmy o kinie. Mam wrażenie, że ludzie często zapominają, że pan całą swoją drogę zawodową realizował w Stanach. Kiedy wyjeżdżał pan z Polski w 1980 r. jako 22-latek, nie był pan jeszcze operatorem, nie pracował w swoim obecnym zawodzie.
Nie. Byłem członkiem amatorskiego klubu filmowego ACK Pałacyk we Wrocławiu. Tam się uczyłem podstaw i teorii. Organizował to bardzo fajnie Marek Hamera ze swoją żoną, wszystko z miłości do kina. A kino zawsze kochałem. Wtedy się chodziło na Konfrontacje [przegląd międzynarodowego kina, organizowany od końca lat 60. w Warszawie, a później i w innych miastach — przyp. red.], oglądało filmy europejskie, amerykańskie. To było takie okno na świat w czasie komuny. W Polsce fajne było to, że jednak mieliśmy dostęp do amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej kultury, także muzycznej. Pamiętam audycje Wojciecha Manna, zawsze grał pełne albumy i człowiek to sobie nagrywał, żeby później słuchać. Tak że wcześnie się w filmie zakochałem i w pewnym momencie, jakoś w wieku 19 lat chyba, zacząłem się interesować takim bardziej pragmatycznym podejściem — jak się filmy robi.
- "West Side Story": amerykański sen wciąż trwa [RECENZJA]
Dziś, kiedy myślimy o wyjeździe do Stanów na studia, od razu myślimy o kosztach. Semestr na uczelni filmowej potrafi kosztować kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Pan zaczął studiować wkrótce po przyjeździe, wtedy było inaczej?
Przyjechałem do Ameryki jako polityczny uciekinier, uchodźca, więc miałem takie same prawa jak amerykański obywatel, poza prawami wyborczymi. Ale mogłem dostać pożyczki, stypendia, tak że było troszeczkę łatwiej. Moja pierwsza szkoła w Chicago [Columbia College — przyp. red.] nie była droga, tym bardziej że na pierwszym roku chodziłem part time, bo jeszcze się uczyłem angielskiego. To rok 1983, w 1986 dostałem tytuł bachelor of arts [licencjat], przyjechałem do Los Angeles i poszedłem [na studia magisterskie] do American Film Institute, od których też dostałem pożyczkę studencką. Miałem już wystarczające kwalifikacji, żeby dorabiać na planach w pionie technicznych. Jakoś sobie radziłem. Byłem młody, a młody człowiek nie potrzebuje dużo do życia.
Oprócz wielu innych prac asystował pan wtedy operatorowi, Phedonowi Papamichaelowi, dziś uznanemu autorowi zdjęć do "Spaceru po linie" czy "Id marcowych". Dziś to panu często asystuje młody operator Bartek Nalazek.
Bartek jest bardzo utalentowanym młodym chłopakiem. Radzi sobie doskonale, nie jest tylko moim współpracownikiem, ale i samodzielnym operatorem, robi swoje filmy. To nie jest relacja typu mentor i uczeń, jesteśmy kolegami. Jestem od niego troszeczkę starszy, może nawet dwa razy. Zaś z Phedonem, z którym Bartek notabene też się kumpluje i pracuje, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale pod względem doświadczenia byliśmy mniej więcej na równi. Tylko Phedon przyszedł troszeczkę z innej grupy, klasy. Jego ojciec był dobrze znanym artystą i scenografem, m.in. u Cassavetesa i Phedon od najmłodszych lat był w świecie kina. Żaden nepotyzm, po prostu łatwiej mu było otworzyć drzwi.
LUKASZ SOLSKI/East News / East News
Bartosz Nalazek
Jak pracowaliśmy u Rogera Cormana to byłem jego gafferem, chyba przez dwa filmy. Później sam zacząłem filmować. Później pracowałem też z Maurem Fiore, autorem oscarowych zdjęć do "Avatara". Znam go od 1983 r., od szkoły filmowej w Chicago. Był moim współlokatorem i najlepszym przyjacielem. Do naszej paczki należał jeszcze Wally Pfister [stały współpracownik m.in. Christophera Nolana — przyp. red.]. We czwórkę spotykaliśmy na planach produkcji króla "kina B" Rogera Cormana i nie tyle stawialiśmy tam pierwsze kroki w zawodzie, ile wreszcie zaczynaliśmy zarabiać troszkę pieniędzy.
Druga połowa lat 80. to musiał być niesamowity czas, żeby startować w branży. W Hollywood zaczynało wtedy rządzić całe nowe pokolenie, ze Stevenem Spielbergiem na czele.
Ja najpierw pracowałem przy filmach niskobudżetowych, independent cinema. Jako student lubiłem filmy autorskie — Scorsese, Coppola, Altman, europejskie kino. Patrzyło się na Star Wars i inne wielkie komercyjne produkcje i traktowało się je jako "nieartystyczne". Człowiek nie miał wystarczającego szacunku do tych filmów, był takim snobem. Przez wiele lat się mówiło, że Spielberg zniszczył kino, ponieważ stworzył blockbuster. Nie było to już tylko intelektualne doświadczenie, ale rozrywka dla mas. A przecież takie kino zawsze istniało w Ameryce. Były musicale, westerny. Tylko lata 60. i 70. były tak dobre, takie niesamowite filmy się wtedy robiło, nie tylko w Ameryce, że wszystko, co przyszło po tym, wydawało się gorsze.
Co było w kinie tego okresu z pana perspektywy najlepsze?
To było kino, które zadawało widzowi pytania, próbowało analizować społeczne, ekonomiczne problemy, nie dawało oczywistych odpowiedzi. Filmy często brutalne i ostre, o narkotykach, o wolności, bardzo dużo kryminałów. Parę z nich zrobił Adam Holender, doskonały polski operator. Te filmy, oglądane w Polsce w trakcie wspomnianych Konfrontacji, miały wpływ na moje wyobrażenie Ameryki. Reprezentowały kwintesencję wolności amerykańskiej. Można było posadzić kompletnie nagą kobietę na motocykl i niech jeździ po pustyni [jak w "Znikającym punkcie" Richarda C. Sarafiana — przyp. red.].
- Szkiełko i oko. Polscy operatorzy w Hollywood
My tego nie mieliśmy. Dorastało się i nagle człowiek zaczynał rozumieć, że życie w Polsce ma pewne ograniczenia. Nie chodziło o pieniądze, bo wtedy nie było pieniędzy. Nie chodziło też o polityczną wolność, o nią walczyli inni, ja gdzieś na peryferiach, nie byłem mocno zaangażowany, co najwyżej jakieś ulotki się robiło w domu. Chodziło o pewne możliwości: kupić parę dżinsów, pojechać do Indii.
Czy jak spotkał się pan pierwszy raz ze Stevenem Spielbergiem, to mu powiedział, że kiedyś był snobem i nie bardzo lubił jego filmy?
Wtedy już je lubiłem, więc nie [śmiech]. Rozmawiamy o 1992 r., człowiek był już less snobistyczny i bardziej pragmatyczny. W międzyczasie zrozumiałem, że w filmach, które robił Steven, zawsze były głębsze tematy, nie tylko rozrywka. Jego sukces wynika z tego, że on komunikuje ważne ideologicznie, głęboko ludzkie idee w sposób atrakcyjny i zrozumiały. Bo na przykład to, co się dzieje w rozrywkowym amerykańskim kinie teraz, z tym Marvelem — ja tego nie rozumiem, to ma zero wartości. Jeżeli kino odzwierciedla stan społeczeństwa, to społeczeństwo jest w tej chwili w Ameryce zupełnie nieciekawe. Jestem szczęśliwy, że te filmy nie są częścią mojej historii. Wierzę, że filmy wciąż mają moc przeobrażania świata, wprowadzania nowego myślenia. Zmieniają życie ludzkie. Moje zmieniły na pewno. Na nieszczęście ludzie wybierają częściej tani cheeseburger niż ciekawy, urozmaicony posiłek.
Kevin Winter/ImageDirect / Getty Images
Janusz Kamiński i Steven Spielberg (2002)
Spielberg jest dla mnie superciekawym twórcą dlatego, że stale ewoluuje, zaskakuje. To zrobi sci-fi, to dramat historyczny, to kino familijne, to thriller. Odnajduje właściwie w każdej filmowej przestrzeni.
A jednak to są takie same tematy w pewnym sensie. Zainteresowanie kondycją życia człowieka, underdog, niezrozumiane dziecko, dorastanie. Te tematy wychodzą z jego życia. Myślę, że on się czuł bardzo niezrozumiany, jak był młodym człowiekiem. Następny nasz wspólny film, już nakręcony, nazywa się "Fableman". Taka zabawa ze słowami: Fable to po angielsku taka opowieść, bajka, a Fableman to troszkę żydowskie nazwisko. To jest o rodzinie Stevena, jego życiu od siódmych do osiemnastych urodzin. Całkowicie się w tym filmie odsłania. Pokazuje rodzinę, realia dorastania i bólu, jakiego doświadczał jako młody człowiek, jego konsekwencji. Pozwala zrozumieć, kim jest i dlaczego robi takie, a nie inne filmy.
"West Side Story", którego oscarowy sukces doprowadził do naszego spotkania, było dla wielu ludzi zaskoczeniem. Jak to — Spielberg nakręcił musical? Pan się też zdziwił?
Skąd. Zrobienie musicalu zawsze było jego marzeniem. On kocha musicale, jest ekspertem w temacie, na pamięć zna piosenki szczególnie z filmów z lat 30., 40., 50. Podobnie jak inni twórcy z jego pokolenia jest nie tylko twórcą, ale i koneserem, doskonale zna historię kina, nie tylko amerykańskiego. Wiem, że wahał się, czy wziąć na warsztat "Deszczową piosenkę" czy "West Side Story", no i ostatecznie padło na ten.
Jak się robi remake klasyka tak klasycznego, to narzuca pewne ograniczenia?
Niekoniecznie, bo tematyka jest bardzo uniwersalna. Nie zapominajmy również, że oryginalny film powstał na podstawie broadwayowskiej sztuki i my nie robiliśmy remake'u oryginalnego filmu, tylko film na podstawie teatralnego musicalu. Ciężko jest nie porównywać tych dwóch filmów, ponieważ mimo iż Tony Kushner napisał oryginalny scenariusz, to muzyka, słowa są te same, tematyka jest ta sama: mówimy o miłości, o braku tolerancji, o przemocy. Mnie się wydaje, że zrobiliśmy troszeczkę bardziej nowoczesny film. Kamera była bardziej aktywna, byliśmy bardziej z aktorami, tancerzami. Realia, które stworzyliśmy, były bardziej filmowe.
Inny temat poruszany szeroko przy premierze waszego "West Side Story" to, że w przeciwieństwie do oryginału zadbaliście o to, żeby postawić na różnorodną etnicznie obsadę. Temat reprezentacji jest dziś w Hollywood traktowany o wiele bardziej serio niż wcześniej. To polityczna poprawność i marketing, czy szczera potrzeba?
Ameryka nie jest pozbawiona wad, ale jednak to świat tolerancyjny, który jest latarnią ideologii. Przez wiele lat tworzono tu rozmaite zmiany w prawie i ustawy, by na przykład wyeliminować rasistowskie zachowania. Dopiero ten moralny degenerat Trump przyniósł tę brzydotę, która w społeczeństwie się czasami pojawia, na samą górę. Oczywiście wiele rzeczy w Ameryce jest na powierzchni, wizerunkowo. Nie zapominajmy, że kraj, który jest przeciwko komunizmowi, robi warte miliardy dolarów interesy z komunistycznymi Chinami. A w tym samym momencie stwarza embargo na Kubę, która ma 6 mln biednych mieszkańców. To jest bez sensu, to jest hipokryzja.
- Polscy operatorzy kontra Oscar
Ale w dalszym ciągu ta ideologia dobroci, tolerancji jest w sercu amerykańskich wartości. Jeżeli chcesz ze mną rozmawiać o tym wszystkim — ruch #MeToo, inclusion, gender recognition — to dla mnie to wszystko jest ważne. Najważniejszą rzeczą, o której nikt nie mówi, jest niesprawiedliwość zarobków. Minimalna stawka to 15 dol. na godzinę, czyli 30 tys. na rok. Za to nie można przeżyć. Minimum wage powinna wynosić 25 dol., żeby ludzie mogli zachować godność.
No i znowu odbiegliśmy od filmowych tematów. A mamy ich jeszcze trochę. Ostatnio na jednym z lunchy, które często odbywają się w sezonie nagród, spotkał pan ekipę nominowanego do Oscara krótkiego filmu "Sukienka". Trzyma pan kciuki?
Życzyłem im wszystkiego najlepszego. Bardzo ciekawy film. Tylko nie wiem, czy zrozumiałem go dobrze. Jakby zrobił go ktoś z mojego pokolenia, wiedziałbym, że tak, a tu nie do końca jestem pewny, czy tematem jest tolerancja, czy bardziej metaforycznie, że ludzie zawsze będą widzieli, kim jesteś, że czasami nie możesz być jak wszyscy. Ja na przykład nigdy nie będę mówił bez akcentu, choćbym próbował. To od razu coś o mnie mówi innym, sprawia, że jakoś mnie oceniają. Pewnych rzeczy nie można zmienić. Fajnie, że widz zauważył wartość tego filmu.
To nie pierwszy polski szort z nominacją. Sławomir Fabicki, gdy był na Oscarach z "Męską sprawą", mieszkał nawet u pana w domku gościnnym.
Tak, był wolny dom, więc dlaczego nie. To było prawie 20 lat temu, dużo się w branży, też polskiej, od tamtego czasu zmieniło. Życie idzie do przodu, starzejemy się, nie to, że zapominamy, ale jednak... Myślałem, że życie robi się łatwiejsze, im jest się starszym i jestem bardzo zdziwiony, bo tak nie jest. Wręcz przeciwnie, robi się o wiele cięższe, o wiele bardziej skomplikowane. Tak że masz coś, na co możesz oczekiwać!
Widzę, że Ameryka taka natchniona optymizmem…
Ja jestem realistą, więc daję ci ostrzeżenie. Nie oczekuj, że będzie łatwiej. Nie będzie.
No to dobrze, ja akurat lubię, jak jest trudno. Mam wrażenie, że im trudniej, tym lepiej sobie radzę.
Jak to mówią w Polsce: najlepsze warzywa na gó**ie rosną. Może jesteś za młoda, żeby znać to powiedzenie. Nie, przepraszam: najlepsze warzywa rosną na... szambie?
Na nawozie?
Na nawozie, przepraszam, tak. Ale nawóz jest gó**em.
No i znowu musimy wracać do filmu. Z innymi kategoriami może być różnie, ale wasz film jest pewniakiem w kategorii Najlepsza Aktorka Drugoplanowa, tu się chyba zgodzimy?
Tak, Ariana [DeBose] jest piękną, bardzo elegancką, bardzo sensual kobietą. Ale ma też w sobie odrobinę takiej chłopięcości, jakiś niepokój, który czyni ją troszeczkę... niebezpieczną? Przez to jest o wiele ciekawsza dla kamery, widziałem to za każdym razem. Niesamowita aktorka, świetnie się z nią pracowało. Jeżeli Ariany nie byłoby w stawce, moim wyborem byłaby Kirsten Dunst z "Psich pazurów". I ona, i Jesse Plemons, jej mąż, byli na ekranie doskonali. Hollywoodzkie małżeństwo, a wygląda na to, że zostaną na długo ze sobą. Bo to są normalni, konkretni ludzie.
Axelle/Bauer-Griffin/FilmMagic / Getty Images
Ariana DeBose
Czego się mamy spodziewać po tegorocznej ceremonii oscarowej, poza wyrzuceniem z transmisji niektórych kategorii, co już zdążyło wzburzyć spore grono filmowców?
Trzeba będzie mieć aktualny dowód szczepienia i test, ale masek już nie. Pisali, że będzie troszkę mniej ludzi, czyli będą próbowali wprowadzić jakiś minimalny social distancing. Ale na imprezach branżowych jak dotąd — zero dystansu. Przez dwa lata nie za bardzo z ludźmi rozmawiasz. A tu nagle jesteś tak blisko, że czujesz zapach ust. I myślisz sobie: ale się to wszystko pozmieniało.